
Namówiona przez koleżankę, wybrałam się z nią do Etiopii. Już wcześniej przymierzałam się do Afryki, ale miałam opory - jak wśród takiej biedy być turystką z aparatem fotograficznym, jak się zachować wobec nieustających próśb o pomoc i pieniądze?
Po upadku sportretowanego przez Kapuścińskiego cesarza Haile Selassie Etiopią kilkanaście lat rządziła czerwona dyktatura popierana przez kraje byłego bloku wschodniego. Również obecna władza ma lewicowy charakter, z tym, że za patrona obrała sobie Chiny. Jadąc przez kraj, widzi się ogromne osiedla Chińczyków, którzy przyjechali tutaj, by budować drogi. Nie wykorzystują lokalnej siły roboczej - nie szkoląc Etiopczyków, uzależniają ich od siebie.

Lokalna siła robocza radzi sobie więc, jak może, i sprawiedliwie dzieli pozostałą pracą. Do wydania wizy są trzy panie - jedna pobiera opłatę, druga wkleja dokument do paszportu, trzecia wpisuje datę. W banku również panuje wąska specjalizacja. Przy wymianie dolarów w banku nasz banknot przeszedł przez ręce wszystkich dziesięciu (!) pracowników, którzy wpisywali datę, stemplowali, opisywali transakcję. Na koniec sam dyrektor zaakceptował wymianę. Również w restauracjach wokół stolika kręci się kilka osób - pan od menu, pan od napojów, pan od przynoszenia jedzenia, pan od odnoszenia talerzy. A wszyscy tak zestresowani, że sztućce co chwila spadają im na podłogę. Na dodatek nie dają przełknąć posiłku, bez przerwy pytając, czy smakuje. Są uroczy, bardzo chcą być pomocni, ale zaskakujące jest to, że tak bardzo się starają i tak strasznie im nie wychodzi.

Przysmaki
Kupujemy pyszne mango, które popijamy sokiem z awokado. Zestaw dziwaczny, ale smakuje wyśmienicie. Z innych lokalnych specjałów próbowałyśmy sprzedawane wieczorami podgrzewane mleko wielbłądów oraz indżerę. Ta ostatnia to narodowe danie Etiopii, coś w rodzaju placka robionego ze sfermentowanego zboża tefu. Kolorem i fakturą przypomina stołówkową ściereczkę do garnków. Wygląda jak duży, gąbczasty naleśnik. Wystarczy trochę zjeść i popić czymkolwiek, a gąbka nasiąka i rośnie, wypełniając brzuch. Indżera jest podstawowym posiłkiem biednych, bogatsi maczają ją w różnych pikantnych sosach, a najbogatsi dodają kawałki mięsa. O jakości indżery świadczy jej kolor, im bielsza, tym lepsza. My miałyśmy do czynienia wyłącznie z odcieniami szarości. Turyści mniej skłonni do eksperymentów zawsze mogą pożywić się lokalną odmianą spaghetti czy pizzy, spadkiem po kilkuletnich rządach Mussoliniego.
|
Etiopia na piechotę
Choć Etiopia (zwłaszcza wschodnia) nie jest popularnym wśród turystów kierunkiem, to trochę ich się widuje. Podróżują na dwa sposoby. Jedni drogimi, klimatyzowanymi jeepami przemieszczają się szybko i oglądają krajobrazy przez szybę. Pozostali korzystają z lokalnego transportu. Ci drudzy muszą mieć więcej czasu i ochotę, aby zobaczyć coś poza opisywanymi w przewodnikach atrakcjami. Drogi są zaskakująco dobre, a samochodów niewiele - głównie ciężarówki, jeepy UN oraz minibusy, którymi również my podróżowałyśmy. Na trasach często zatrzymują nas specjalne patrole sprawdzające liczbę pasażerów i próbujące ją ograniczyć do przepisowych 11 osób. Ale zawsze się tak jakoś składa, że kierowca jest kolegą policjanta, więc ten przymyka oczy na nadmiar pasażerów. Na dwuosobowej ławce siedzą zwykle minimum trzy osoby, więc z oparcia korzysta się na zmianę.

Ze względu na porę roku, aby uniknąć deszczy i malarii, wybieramy się na wschód kraju. Chcemy zacząć od wejścia na górę Zykuala (2989 m). Żeby się do niej dostać, potrzebujemy transportu. Długie negocjacje z miejscowym przewoźnikiem kończą się sukcesem. Plan jest taki, że o świcie wyruszamy samochodem z napędem na cztery koła z Addis Abeby, na miejscu kierowca czeka, aż wejdziemy na górę i z niej zejdziemy, a następnie wiezie nas do hotelu w Debre Zejt. Jednak rano zamiast jeepa podjeżdża minibus.

Pomyślałyśmy, że skoro kierowca uważa, że tym podjedzie, to z pewnością wie, co robi. Po kilku godzinach jazdy naszym oczom ukazuje się góra samotnie wystająca z otwartej, płaskiej przestrzeni. Nagle szofer zatrzymuje auto przed głębokim rowem przecinającym drogę, wskazuje górę i zarządza wymarsz. - Dalej się jechać nie da - oznajmia. Myślałyśmy, że wszyscy kierowcy tak robią, ale później okazało się, że jeepy wjeżdżają nawet na samą górę. Naszemu szkoda było samochodu.
Na szczęście udaje nam się złapać okazję, ale i tak podejście trwa jakieś trzy godziny. Na górze trafiamy przed oblicze miejscowego mnicha, który traktuje nas jak uczennice. Odpytuje nas, jak się nazywa polski biegacz pochodzący z Etiopii (Jared Shegumo), jest ciekaw, czy wiemy, kto jest głową kościoła etiopskiego (Abune Paulos), a kto premierem kraju (Meles Zenawi). Na zakończenie tego kwizu prowadzi nas do świętej wody z pasącymi się wokół pawianami i stojącego tuż obok baraczku, jednego z budynków klasztoru.
Chat
![]() ![]()
Nieodłącznym elementem etiopskiej kultury jest roślina zwana chat (właściwie - czuwaliczka jadalna). Miejscowi twierdzą, że jest jak mocniejsza kawa, według Światowej Organizacji Zdrowia to silny narkotyk. Podobno działa jak amfetamina, pobudza, nie czuje się zmęczenia i głodu. Żują i przełykają ją wszyscy - dzieci, kobiety, mężczyźni (w tym kierowca naszego minibusa), nawet kozy i muły. Ludzie na ulicach noszą foliowe torby tego zielska, cały kraj jest na haju. Nieliczne poletka, które powinno się wykorzystać do uprawy żywności, porośnięte są chatem. Wskutek tego brakuje jedzenia, więc Etiopczycy... zabijają głód chatem. I tak koło się zamyka. W okolicach Hareru po zmroku odbywa się wielki targ, gdzie handluje się tym zielskiem. Stąd szmugluje się towar na statki w Dżibuti i wysyła w świat. W przeciwieństwie do większości innych używek ta ma ciekawą właściwość - im dłużej się ją stosuje, tym mniejsze ilości są potrzebne do uzyskania pożądanego efektu. Jako początkująca musiałabym poradzić sobie z całą torbą.
|
You OK, I'm OK
W drodze powrotnej idziemy na skróty. Mimo to, kiedy jesteśmy u podnóża góry, właśnie zaczyna się ściemniać. Od minibusa dzieli nas jeszcze jakieś 15 km. W desperacji dzwonimy do faceta, u którego poprzedniego dnia zamawiałyśmy transport. Grozimy, że nie zapłacimy reszty pieniędzy. Prośby i groźby odnoszą skutek - po niecałej godzinie szczęśliwe siedzimy w aucie.

Następnego dnia odpoczynek nad kolejnym jeziorem. Tutaj widok jak z filmu o Afryce, chatka z trzciny w bajkowym ogrodzie, w niej białe łoże z moskitierą. W poszukiwaniu spokoju ruszamy na plażę. Okazuje się jednak, że niedziela jest dniem ablucji całej wioski. Wszyscy mieszkańcy przychodzą się myć i prać. Dosłownie wszyscy - oprócz ludzi również bydło, które pije wodę i się do niej załatwia. Z kąpieli nici. Po chwili jesteśmy otoczone przez gromadkę dzieci, które śledzą każdy nasz ruch, a po przełamaniu pierwszych lodów nie tylko chcą popatrzeć, ale też dotknąć. Podobna ciekawość cechuje również dorosłych mieszkańców Etiopii. W białych wpatrzone są wszystkie oczy, każdy chce pomacać i pogadać. Zaskakująco dużo ludzi mówi po angielsku. W czasie 6-letniej edukacji uczą się go w szkole i komunikacja - lepsza lub gorsza - ale jest. Należy ograniczyć watę słowną i skupić wyłącznie na przekazie. Ze zdań typu: „as far as you are fine I'm fine”, zostaje: „You OK - I'm OK” i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Po dniu odpoczynku wracamy do miasta. Szczęście nam sprzyja, po kilku chwilach łapiemy stopa. W środku dwóch lekarzy - dr Amanuel i dr Salamon. Panowie zapraszają nas do szpitala w Debre Zejt. Obie pracujemy w badaniach klinicznych, więc chętnie przypatrzymy się pracy tutejszej służby zdrowia. Szpital zatrudnia zaledwie dwóch chirurgów. Pracują na przemian - jeden tydzień w dzień, kolejny w dzień i w nocy.

Z higieną w szpitalu nie jest najlepiej. Prosto z drogi, w górskich butach, zostajemy wprowadzone na salę operacyjną. Na stole leży pacjent w narkozie z plastikową kopertą na piersi, w której znajduje się to, co właśnie mu wycięli. Jedna z pielęgniarek po chwili się reflektuje i krzyczy: „contamination!”. Wychodzimy na korytarz, gdzie zmieniamy buty na równie brudne klapki. W sali nie ma prawie żadnej aparatury, lekarze narzekają, że ta przysyłana w darach jest zdezelowana i praktycznie bezużyteczna. Z powodu częstych przerw w dostawie prądu wirówka w laboratorium jest... ręczna. Za to sale dla pacjentów są, o dziwo, zaledwie czteroosobowe. Z rozmowy z lekarzami dowiadujemy się, że największą plagą kraju jest gruźlica, AIDS i prowadzące często do ślepoty choroby oczu. Przy okazji okazuje się, że Kościół etiopski nie zabrania antykoncepcji.
Kawa niezbyt aromatyczna
Kolejny etap naszej wyprawy to Harer, miasto nie z tej epoki. W latach 80. XIX w. przez kilka lat przebywał w nim Arthur Rimbaud, zajmując się handlem bronią. Na jego zdjęciach miasto wygląda tak jak dziś, z tym że domy kupieckie i pałace były przed laty w dużo lepszym stanie. Położone na wzgórzu, jest labiryntem kamiennych domów i wąskich uliczek, na których przez całą dobę panuje atmosfera wschodniego bazaru. Choć mieszkańcy miasta należą do wielu różnych Kościołów, nie ma konfliktów o charakterze religijnym. Islam, Kościół koptyjski, rastafarianie znakomicie koegzystują ze sobą, mieszane małżeństwa nie należą do rzadkości. Harer słynie z aromatycznej kawy i wyjątkowej atrakcji turystycznej, jaką jest hienashow.
Zacznijmy od hien. Miejscowi wierzą, że te zwierzęta odstraszają diabła, więc żeby je zjednać, codziennie wieczorem serwują im padlinę. Żądni krwawej egzotyki turyści przychodzą fotografować to widowisko. W czasie naszego pobytu show był skromny - zamiast stada stawiła się tylko jedna hiena. Miejscowy, który ją karmił, podawał mięso na patyku trzymanym w ustach.

Pyszna kawa o wyjątkowym aromacie tak nam zasmakowała, że skusiłyśmy się na zakup kilu kilogramów. Wstawiamy kawę do pachnącego czystością pokoju i wybywamy na miasto, by po powrocie zastać niezidentyfikowany smród. Idziemy się pożalić właścicielowi posesji. Przychodzi z dwoma pomocnikami, wącha i stwierdza, że przyczyną złego zapachu musi być jakieś zdechłe zwierzę. Nadaremno jednak szukają zwłok. Zmieniamy więc pokój i znów wychodzimy. Po powrocie znów wita nas dokuczliwy zapach. Dedukcja pozwala nam zaliczyć kawę do grona podejrzanych. Okazuje się, że ma ona dziwną właściwość - z bliska i w małych ilościach pachnie przecudnie, ale większa ilość wąchana z oddalenia zajeżdża czymś pomiędzy myszą i zgniłą kapustą.

13 miesięcy
Następnym etapem naszej trasy jest Koremi - kamienna wioska oddalona o 20 km od Hareru. Jedziemy tam motorikszą, zwaną w Etiopii bajajem. Leje potwornie, ale kierowca się nie poddaje i brnie przez coraz większe błoto. Po drodze mijamy kobiety w przepięknych, wielokolorowych strojach przypominających sari, z ogromnymi naręczami chrustu na głowach. Po niespełna półgodzinie jesteśmy na miejscu. Mieszkańcy zapraszają nas do domu. W chacie nie ma nic poza wyłożonym matami klepiskiem, które jest łóżkiem dla dorosłych i ich dziesięciorga dzieci. Pod jednym dachem z ludźmi żyją też zwierzęta - dwie kozy i krowa, co rozwiązuje problem ogrzewania. Czas płynie ustalonym rytmem. Ludzie wypasają bydło, zbierają chrust, zdobywają wodę. Z niektórych wiosek do najbliższego zbiornika jest nawet 10 km. Przywiezione przez nas plastikowe butelki były wspaniałym prezentem.

Dzieci, oczywiście, najłatwiej i najszybciej przełamują lody, ale i dorośli ciekawi są kontaktów z Europejczykami.

Biura podróży reklamują Etiopię jako miejsce, w którym słońce świeci przez 13 miesięcy. Według stosowanego w tym kraju kalendarza rok składa się z 12 miesięcy po 30 dni i dodatkowego zbierającego pozostałych pięć (w roku przestępnym 6). Co więcej, za datę narodzin Chrystusa przyjęli Etiopczycy tę wyliczoną przez Annianusa z Aleksandrii. Przekraczając granicę, stajesz się młodszy o niemal osiem lat. Przy wyjeździe odwrotnie - w momencie startu samolotu nagle się starzejesz. Ale to nie jedyny powód, aby żałować, że podróż dobiega końca. Długo będziemy wspominać afrykańskie kolory, fascynującą różnorodność i pięknych ludzi, uśmiechniętych jakby na przekór trudom codziennego życia.
Za ile?

wiza: 15 dol.
jeep: 80 dol.
minibus Debre Zejt-Harer: 60 birrów
autokar Harer-Addis Abeba: 290 birrów
hotel: 250-400 birrów za pokój
obiad: 25-70 birrów
butelka wody mineralnej: 10 birrów
hienashow: 50 birrów
kawa: 3 birrów
1 zł to około 5,9 birrów (ETB)
Tekst: Anna Ostapkowicz
Zdjęcia: Ania Ostapkowicz, Agata Gawlik, Flickr/eesti (montaż)
Mapa: Mikołaj Kirschke